Obudziliśmy się dzisiaj strasznie
podekscytowani, dawno tak
szybko i sprawnie nie wstawaliśmy z wyrka. Dziś wyjeżdżamy,
nareszcie!!!
Pijemy
poranną kawę i zastanawiamy się jak to będzie? Pierwszy raz wybieramy
się tak
daleko od domu i do tego motocyklem, tylko we dwoje, jesteśmy strasznie
podekscytowani a
jednocześnie odczuwamy lekki niepokój. W głowach rodzą się
nam pytania: czy
sobie poradzimy, czy sprzęt nie nawali, czy starczy nam kasy? Znamy
tylko cel
podróży, trasę i niektóre miejsca,
które chcemy zobaczyć a całą resztę
pozostawiamy losowi. To naprawdę fajne uczucie wybierać się tak w
nieznane, nie
wiedzieć co nas spotka po drodze, gdzie będziemy jeść, gdzie będziemy
spać.
Kończymy śniadanie, robimy kanapki, sprawdzamy czy wszystko mamy, żegnamy się z rodzinką i z uśmiechem na ustach ruszamy. Na razie wszystko jest takie jak sobie wymarzyliśmy. Jedyne co nas niepokoi to pogoda. Na niebie wiszą ciemne chmury, lada chwila zacznie padać. Nie straszny nam deszcz, mamy przecież przeciwdeszczówki ale jazda po mokrej jezdni nie należy do przyjemności. Wierzymy jednak, że im dalej na południe tym pogoda będzie ładniejsza.
Dojeżdżamy do polsko-czeskiej granicy. Ostatnie telefony do rodziców, później ze względu na koszty pozostanie nam kontakt z domem przez smsy. Szybka kawa i ruszamy dalej. Czeskie drogi pozostawiają wiele do życzenia, a o oznaczeniach lepiej nie mówić. Drogowskazy to jakieś malutkie tabliczki, które trudno wypatrzyć a co dopiero przeczytać ich treść, mało tego mijamy jakieś objazdy, które nie są wcale oznaczone. Wygląda to tak, że nagle dojeżdżamy do zamkniętej drogi i dalej musimy radzić sobie sami bo nikomu nie przyszło do głowy zamieścić informacji o trasie objazdu.
To prawdziwy test cierpliwości, lekko
poirytowani kręcimy
się w kółko, nie możemy znaleźć wyjazdu. W końcu się udaje,
zadziałała Witka orientacja w terenie.
Oddychamy z ulgą gdy opuszczamy Czechy i wjeżdżamy do Austrii. Płacimy winietę za autostrady na 3 miesiące za 10 euro. Obraliśmy taktykę, że jedziemy na pełnym baku bez przerwy, zatrzymujemy się więc tylko na tankowanie, przy okazji coś pijemy, zjemy no i siusiu :-) Przy tych założeniach na autobanach postój wychodzi średnio co 2 godziny. Dłużej bez przerwy trudno jechać bo strasznie sztywnieją nogi.
Jesteśmy już trochę zmęczeni, w końcu
jedziemy już prawie
cały dzień, przebyte kilometry dają się nam nieźle we znaki,
najbardziej czują
je nasze tyłki :-) Autostrady kuszą nas jednak żeby zrobić jeszcze
trochę
kilometrów. Śmigamy więc dalej, dojeżdżamy do Wiednia. Jest
już ciemno ale nikt
tu nie śpi. Obserwujemy nocne życie Wiedeńczyków, na razie
tylko z perspektywy
motocykla ale zawsze coś ;-). Jesteśmy zachwyceni tym miastem,
które aż tętni
życiem. Mnóstwo w nim neonów, pubów,
niektóre z nich całe oszklone
umieszczone są bezpośrednio nad ulicą. Dziwi
nas ilość domów publicznych, praktycznie na każdej ulicy
można znaleźć
przynajmniej
jeden. Z tego wniosek, że Wiedeńczycy mają niezły temperament ;-) w
życiu bym
nie pomyślała... ;-) Każdy wolny skrawek jest wykorzystany, nawet
boiska do gry
w kosza znajdują się na pasie zieleni oddzielającym jezdnie a co
ciekawe mimo
już dość późnej pory prawie wszystkie są zajęte. Podoba nam
się rozwiązanie z
sygnalizacją świetną. Zielone światło zanim zmieni się na
żółte i w końcu
czerwone zaczyna pulsować. Niby taki szczegół a komfort
jazdy znacznie wzrasta
szczególnie gdy jedzie się motocyklem i można odpowiednio
wcześniej przygotować
się do hamowania. Żałujemy że nie możemy się zatrzymać i poznać tego
miasta
bliżej, niestety nie pozwalają nam na to nasze skromne fundusze.
Obiecujemy
sobie, że kiedyś tu wrócimy.
Jedziemy dalej, odczuwamy już duże
zmęczenie, w końcu
przejechaliśmy już kawał drogi, prawie cała Austria za nami. W Graz
postanawiamy przenocować. Odpuszczamy sobie spanie w
namiocie, za
zimno, za
mokro ale przede wszystkim jesteśmy zbyt zmęczeni żeby szukać
miejsca na jego rozbicie. Na przeciwko stadionu imienia Arnolda
Schwarzenegera tego Schwarzenegera :), bo właśnie w Graz się urodził.
Widzimy jakiś pub + info o pokojach i pukamy zawzięcie, bo widzimy, że
ktoś jeszcze tam urzęduje, okazuje się, że spóźniona
klyjentela
spożywa i już ostro jest naspożywana ale na szczęście są w stanie nas
zrozumieć. Jeden z Panów wsiada na rower i wężykiem prowadzi
nas
do pokoju dwie ulice dalej. To naprawdę luksus móc
się
wyspać w wygodnym wyrku i ogrzać pod gorącym prysznicem po
tylu
godzinach jazdy, jedyny minus to 60 Euro, które musieliśmy
za ten luksus
zapłacić :-) ale w cenie jest także śniadanko. To więcej niż
przewidywał nasz budżet ale co tam, jakoś
to
będzie.
Rano zjadamy z apetytem śniadanko,
wkładamy
przeciwdeszczówki i ruszamy dalej w drogę. Trochę nam
przykro, że znowu szaro i
pada ale wciąż mamy nadzieję, że w końcu się przejaśni.
Chwila moment i jesteśmy w Słowenii. Celnik na granicy na groźną minę gdy sprawdza nam dokumenty, w pewnej chwili robi się nam jakoś dziwnie nieswojo ale na tym koniec negatywnych wrażeń.
Wreszcie wjeżdżamy do Chorwacji, w strugach deszczu ale co tam – jesteśmy szczęśliwi. Przejeżdżamy przez miejscowości w których nadal widać ślady wojny. Zniszczone budynki, ślady po kulach. To taki niesamowity i niecodzienny widok, że gapimy się jak zahipnotyzowani. W pewnym momencie hamuje przed nami ciężarówka i o mały włos nasza podróż w tej chwili się kończy a w najlepszym razie komplikuje. Witek wciska hamulec i uślizg przedniego koła, na szczęście fuksem odzyskuje panowanie nad maszyną. Uff... Cała akcja kończy się tylko podwyższonym poziomem adrenaliny a to przecież całkiem przyjemne uczucie ;-)
Dojeżdżamy do miejscowości leżącej kilka kilometrów przed Plitwickimi Jeziorami. Wyglądamy żałośnie. Cali mokrzy i brudni od błota. Motocykl biały od wapnia wypłukanego przez deszcz ze skał otaczających drogę. Postanawiamy tu przenocować a jutro od rana zwiedzić ten cud natury. Mamy nadzieję, że mimo tego, że wyglądamy jak obraz nędzy i rozpaczy znajdzie się jakiś ryzykant, który odważy się nas przenocować.
O dziwo nocleg znajdujemy bardzo szybko. Nikt nie patrzy na nas jak na dziwolągów jak to często zdarza się w Polsce. To miłe.
Rzeczywiście, miejsce to zapiera dech w piersiach. Słyszeliśmy wcześniej relacje znajomych, którzy wcześniej już tu byli ale czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. W parku tym mieści się 16 niezwykłych tektoniczno-krasowych jezior połączonych przepięknymi wodospadami i kaskadami, a podziwiać to wszystko można spacerując po drewnianych mostkach.
Dla kogoś kto lubi piesze wycieczki jest to prawdziwy raj. Długość samych mostków to 18km, a powierzchnia parku zajmuje blisko 20 kilometrów kwadratowych.
Dwa dni nie starczą, żeby wszystko zobaczyć, musimy się zadowolić tym czasem co mamy więc wybieramy trasę krótszą, która i tak zajmuje nam ponad pół dnia. Momentami naprawdę mamy już dość tego chodzenia, nasza kondycja pozostawia niestety wiele do życzenia. Jednak wspaniałe widoki rekompensują nam z nawiązką nasz trud. Zadziwia nas pewne starsze niemieckie małżeństwo, które z pomocą specjalnych kijków dzielnie maszeruje krok w krok z nami. Co się obejrzymy oni są tuż przed nami lub za nami. Naprawdę jesteśmy pod wrażeniem.
Kiedy bolą już nogi można urozmaicić sobie zwiedzanie parku płynąc stateczkiem po Jeziorze Kozjak. Woda jest przeźroczysta, widać pływające rybki, kolor ma lazurowy a wokół jezioro otaczają góry porośnięte zielenią i poprzecinane różnej wielkości wodospadami - To naprawdę warto zobaczyć. A jeśli ktoś zgłodniał to na „przystani” można co nieco przekąsić.
Oprócz jezior, wodospadów i kaskad można tu również zobaczyć groty i jaskinie. Trochę w nich wilgotno i ślisko, trzeba uważać, żeby się nie przewrócić. Są też tu groty częściowo zalane wodą, można w nich nurkować, my niestety nie mamy przy sobie sprzętu, może gdybyśmy mieli motocykl z przyczepką...J
Aż wierzyć się nie chce, że w tym bajecznym miejscu 31 marca 1991 roku rozpoczęła się wojna w byłej Jugosławii. Na szczęście przyroda zbytnio nie ucierpiała i możemy ją dziś podziwiać w całej okazałości. Miejscami zachowała ona nawet charakter prawdziwej puszczy, w której podobno żyją m.in. niedźwiedzie, wilki, dziki i żbiki. Niestety nie spotykamy żadnego z tych zwierzaków. Może to i dobrze bo musielibyśmy oprócz marszu sprawdzić się w biegach J
Ruszamy w dalszą drogę. Wsiadając na motocykl jesteśmy padnięci i nie nastawiamy się zbytnio na zrobienie wielu kilometrów tym bardziej, że nadal szaro i buro. Jednak jakoś nam idzie ta jazda. Może przez tak dużą ilość pozytywnych wrażeń nagromadziliśmy więcej energii?
Wyjeżdżamy z tunelu i przeżywamy wielki szok. Przed chwilą, gdy wjeżdżaliśmy w tunel było niecałe 20 stopni i zachmurzone niebo a teraz słońce, błękitne niebo, żadnej chmurki i jakieś 10 stopni więcej. Hurra!! Nareszcie ciepło i słonecznie!! Na gębach mamy dwa rogale i aż piszczymy z radości :-) Zatrzymujemy się i zdejmujemy z siebie przeciwdeszczówki oraz ciepłe warstwy odzieży spod kombinezonów. Przejeżdżający obok patrzą na nas jak na wariatów rozbierających się prawie do gaci na poboczu drogi :-)
Dojeżdżamy do Zadaru, pierwszy raz w życiu na żywo widzę palmy. Nie mogę uwierzyć, że to nie sen. Na przedmieściach miasta znajdujemy pokój, nasze plany spania pod namiotem jak na razie średnio się sprawdzają mamy tylko nadzieję, że nasze finanse to wytrzymają :-)
Dostaliśmy takiego powera, że zostawiamy graty i maszerujemy kilka kilometrów do centrum miasta. Jest już późno, na szczęście niektóre knajpy jeszcze są otwarte, mamy więc gdzie usiąść. W mieście czuć już śródziemnomorski klimat, specyficzna architektura, oliwki, granaty w ogródkach a w porcie mnóstwo jachtów.
Nogi mnie tak bolą, że wracając musimy robić odpoczynki .Siadam gdzie popadnie, na krawężniku, na murku byle by choć na moment przestały boleć. Podczas takiej przerwy zrywam surową oliwkę z drzewa. Ciekawa jestem jak smakuje. Tfu! Paskudztwo! Zdecydowanie wolę oliwki ze słoika.
W końcu docieramy do naszego pokoju. Po takim dniu pełnym wrażeń śpimy smacznie jak dzieci.
Wstajemy rano pełni energii, pakujemy się na moto i bez śniadania ruszamy w drogę. Po drodze w markecie kupujemy prowiant i szukamy jakiegoś fajnego miejsca, gdzie można by go skonsumować. W końcu znajdujemy taką miejscówkę, że aż nam dech zapiera. Jeszcze nigdy w takim miejscu nie jedliśmy śniadania.
Chwilę po tym jak pojawiamy się na miejscu zlotu spotykamy tych samych motocyklistów, których widzieliśmy na myjni. Chyba wszyscy traktujemy to kolejne spotkanie jako zrządzenie losu i tak zaczyna się przyjaźń polsko-chorwacka. Na razie się zaczyna, późnym wieczorem przeradza się w miłość. A jej dowodem jest wymiana koszulek zlotowych między Witkiem a jednym z Chorwatów. W pewnym momencie jestem zmuszona do przejęcia opieki nad naszymi finansami ponieważ Witek zaczyna stawiać browara wszystkim dookoła. ;-)))
Można śmiało powiedzieć, że chłopaki bawią się na zlotach tak samo jak u nas :-)
Niedziela upływa pod znakiem kaca giganta. Ja cały dzień plażuje a Witek śpi a raczej dogorywa ;-) Pod koniec dnia udaje mu się zebrać siły na tyle aby przenieś się na pobliskie pole namiotowe. Trochę się nam w głowach poprzewracało bo pole nie byle jakie bo 3-gwiazdkowe i z własną plażą. Na swoje usprawiedliwienie mamy to, że pole to jest najbliżej miejsca gdzie odbywał się zlot, ma dostęp do morza a najważniejsze – Witka stan naprawdę nie pozwala na wybrzydzanie.
Do tego ten widok z namiotu....
Dziś znów plażujemy i leniuchujemy, co tam, w końcu mamy wakacje. Plaże w Chorwacji są zupełnie inne niż nasze nadbałtyckie. Są wąskie i kamieniste za to woda jest o wiele cieplejsza a to naprawdę wielki plus, szczególnie dla Witka, który zawsze ma problemy z wejściem do wody. Wchodzi zawsze do połowy, zakłada ręce na biodra i udaje, że się rozgląda, a tak naprawdę przechodzi długi proces adaptacyjny w wodą J Tutaj proces ten jest imponująco krótki J
Nasza plaża jest mniej kamienista niż większość plaż w tym kraju, miejscami jest nawet piaszczysta, ale to raczej jest skutek prac właścicieli pola namiotowego a nie dzieło natury.
Wieczorem wybieramy się na zwiedzanie miasteczka. Omiś zasłynął w dawnych czasach jako prastare gniazdo korsarskie, mieszkali tu piraci, podróżnicy i przeróżni awanturnicy. Z pirackiej przeszłości przetrwał do dzisiaj prawdziwy warowny zamek korsarski Mirabela, spoglądający na okolicę ze stromej skały. Brzmi ciekawie, więc tym bardziej jesteśmy zaintrygowani tym miejscem.
Jemy kolację w jednej z knajpek i ruszamy. Kolacja w mieście to niecodzienne dla nas wydarzenie, ponieważ trochę oszczędzamy na jedzonku. Niestety, jak nam się zachciało nocować na pokojach i trzygwiazdkowych polach namiotowych to z czegoś trzeba zrezygnować.
Miasteczko rzeczywiście
okazuje się
być niezwykłe, naprawdę
ma niecodzienny klimat. Tak bardzo różni się od polskich nadmorskich miejscowości.
Na koniec wypijamy wino, z którego słynie Chorwacja. Nazywa się Prosek. Winem tym delektowali się już Rzymianie. Przygotowanie tego trunku wymagało specjalnej receptury. Najpierw na słońcu suszono winogrona, potem wkładano je do bardzo słodkiego moszczu, aby następnie poddać je fermentacji. Wino rozlane do butelek przechowywano w piasku.
Ciekawe w jaki sposób
powstaje dzisiejszy Prosek? W każdym
bądź razie jest bardzo smaczne i w głowie szumi ;-))). Chwiejnym
krokiem i z
uśmiechem na ustach wracamy do namiotu.
Trakujemy to
miasteczko jako naszą
bazę wypoczynkowo-wypadową.
Dziś wybieramy się promem na Wyspę
Brać. Jest to największa
dalmatyńska wyspa, ze wspaniałą przyrodą i licznymi zabytkami
zbudowanymi ze
znanego na całym świecie miejscowego marmuru. Ten piękny kamień
wykorzystano
przy budowie m.in. Białego Domu w Waszyngtonie oraz wiedeńskiej opery.
Wyspa
szczyci się również najsłynniejszą plażą w Chorwacji zwaną
Zlatni rat. Plaża ta
ma formę cypla nieustannie kształtowanego przez wiatry. Podobno na
wyspie
znajduje się mnóstwo pięknych zakrętów. W sam raz
do pośmigania.
Motocykl zostawiamy w dolnej partii promu, mamy nadzieję, że się nie przewróci a sami wchodzimy na górę. Boimy się trochę choroby morskiej, ale zupełnie niepotrzebnie bo prawie wcale nie buja.
Za to ceny na przystani porażają. Wypiłam tu chyba najdroższy sok pomarańczowy w moim życiu. No cóż wszyscy chcą zarobić.
Po wypiciu sławetnego soku ruszamy w głąb wyspy. Okazuje się, że w przewodniku pisali prawdę, widoki i zakręty są bajeczne.
Dojeżdżamy do miasteczka Bol i położonej w jego okolicy plaży Zlatni rat. Spodziewamy się jakiejgoś naprawdę fajnego miejsca i niestety rozczarowujemy się. Plaża okazuje się małym, kamienistym cypelkiem, na którym na dodatek strasznie wieje. Jak już tu jesteśmy to kładziemy się na chwile na słoneczku ale na tych kamlotach trudno uleżeć. Można co prawda wypożyczyć leżaki ale drogo sobie liczą. Stwierdzamy, że nie nadajemy się na fakirów, ruszamy więc dalej. Jedynym zaskoczeniem jest pobliska plaża nudystów. O niej jakoś nie pisali w przewodniku J Ale w sumie nie ma o czym pisać bo na niej same wieloryby, fuj... ;-)
Pora wracać, prom niedługo odpływa.
To był udany, pełen
wrażeń dzień. Jedyne co nas niepokoi to łańcuch, który coś
głośno przebiera.
Mamy nadzieję, że nie pęknie. Witek i tak całą drogę ma schizę, że albo
łańcucha nie starczy albo opona się skończy. Ja staram się o tym nie
myśleć. Co
będzie to będzie. Będę martwiła się tym później. Staram się
zarazić Witka moim
optymizmem i chyba trochę mi się udaje.
Dziś ostatnia noc
w tym miejscu.
Wyjeżdżamy. Żegna nas deszczową pogodą. Ale takie już chyba nasze koślawe szczęście do podróżowania w deszczu.
Dzisiejszym naszym celem jest Dubrownik. Zanim jednak wyruszymy, podjeżdżamy do miejscowego warsztatu samochodowego. Witek pożycza narzędzia i naciąga łańcuch.
Trudno nam opuszczać to miejsce, które podarowało nam tyle pozytywnych wrażeń. Od teraz zawsze będziemy darzyć je dużym sentymentem.
Jedziemy na południe Magistralą Adriatycką. To przepiękna, kręta droga. Po lewej stronie mamy góry a po prawej morze. Widoki po prostu nieziemskie.
Wstępujemy do sklepu po produkty na śniadanie. Znajdujemy fajne miejsce, akurat na moment przestaje padać, więc się zatrzymujemy. Jak zwykle zawsze muszę coś wykombinować, tym razem siadam w jedzenie J
Jedziemy dalej. Mijamy Makarską Rivierę, z jej pięknymi plażami i urokliwymi miasteczkami. Początkowo mieliśmy w planach poleniuchowanie na jednej z tych wspaniałych plaż, ale pogoda nam nie dopisuje, decydujemy się więc jechać dalej. Magistrala odbija teraz trochę od morza, jedziemy teraz bardziej w głębi lądu. Im bliżej Dubrownika tym więcej straganów ustawionych na poboczach drogi. Oferują mnóstwo owoców, pamiątek i innych chorwackich specyfików.
W końcu dojeżdżamy do celu. Stajemy w Dubrowniku przed imponującym mostem i obmyślamy plan pobytowo-noclegowy.
W pewnym momencie podchodzi do nas mężczyzna w średnim wieku i proponuje apartament. Nie stać nas na takie luksusy więc grzecznie odmawiamy. Na to mężczyzna odpowiada, że ten apartament należy do jego kolegi, też motocyklisty, który wynajmie go nam za cenę pokoju czyli za 10 Euro na głowę. Słuchamy go z pewnym niedowierzaniem ale postanawiamy zaryzykować. Jedziemy za Chorwatem, który prowadzi nas krętymi uliczkami, w końcu dojeżdżamy na miejsce. Wszystko okazuje się prawdą. Mamy do dyspozycji dwie sypialnie, pokój dzienny, dwie łazienki i kuchnię. Długo nie możemy uwierzyć w naszego fuksa, jednak to prawda, że wspólna pasja zbliża ludzi.
Zrzucmy bagaże, a raczej je rozrzucamy, ogarniamy się i żeby nie tracić czasu jedziemy obejrzeć miasto.
Słyszeliśmy wiele o Dubrowniku, ale to co widzimy przerasta nasze wszelkie oczekiwania. Nie na darmo nazywany jest Perłą Adriatyku i uznawany jest za najpiękniejsze miasto Dalmacji i jedno z najbardziej urokliwych na świecie.
To niezwykłe miejsce. Od strony północnej osłania go góra Srd porośnięta piniami, palmami i drzewami pomarańczowymi. Na zboczach góry białe wille z ogrodami, w których kwitną piękne kwiaty. Z tym sielankowym obrazem kontrastują majestatyczne fortyfikacje średniowieczne, opasające pierścieniem starą część miasta. Swoim wyglądem przypominają burzliwą historię miasta. Kiedy miasto spotykały nieszczęścia zawsze wspólnym staraniem przywracano mu dawną świetność może to właśnie dzięki temu Dubrownik od niepamiętnych czasów jest symbolem wolności, niezależności i dobrobytu.
Dziś nie możemy już wejść na mury obronne bo jest już za późno, szkoda. Jutro więc zwiedzimy stare miasto z ich perspektywy a dziś poszwędamy się uliczkami i zobaczymy najwięcej ile się da.
Uliczki są fantastyczne. Wąziutkie,
wielopoziomowe z
kolorowymi markizami i kwiatami w oknach.
Domy z kamienia zachowały swój charakter sprzed wielu, wielu
lat tak jakby czas
tu się zatrzymał.
Jest tu też dużo zabytków. Dziś udaje się nam zobaczyć kilka z nich:
Stoimy więc pod tą wieżą, zegar bije i tak sobie myślimy, że kilkaset lat temu, też na tym placu, w tym miejscu ludzie stali i słuchali tego samego dźwięku. Tych ludzi już nie ma a dźwięk ciągle rozbrzmiewa ten sam, od lat. Niesamowite....
Widok na fosę otaczającą Dubrovnik w której teraz bięgnie droga....
Padamy już z nóg, postanawiamy coś zjeść. Szukamy sympatycznej knajpki, w jakiejś uliczce. Znajdujemy, siadamy i zamawiamy. Nie mogę ocenić kuchni chorwackiej ponieważ nie jadam moich przyjaciół zwierzątek, ale warzywka są smaczne.
Wracamy do naszego apartamentu, podziwiamy nocny widok z jego okna i idziemy spać.
Niesamowite jak w tutejszym klimacie szybko zmienia się pogoda. Wczoraj padało, potem się trochę przejaśniło w nocy była okropna burza. Pioruny trzaskały jeden za drugim, a echo od gór potęgowało wrażenie jej siły. Dziś wstajemy a za oknem przepiękna pogoda. Zmieniamy plany. Mieliśmy dziś zwiedzać mury ale postanawiamy wykorzystać pogodę i poplażować.
Wsiadamy na motocykl, tylko w letnich ciuchach, kombinezony zostawiamy w domu. Nie boimy się tak jeździć ponieważ kultura tutejszych kierowców względem motocykli jest niesamowita. Nie możemy uwierzyć własnym oczom gdy samochodziarze ustępują nam miejsca na drodze z własnej nieprzymuszonej woli albo wpuszczają z podporządkowanej na główną. Oni zauważają nas na drodze, szanują, nie traktują jak dawców nerek tylko jak równych sobie. Możemy tylko sobie pomarzyć żeby tak było w Polsce..
Jedziemy na południe od Dubrownika, szukamy jakiegoś fajnego miejsca. Udaje nam się.
To duża, piaszczysta plaża a dookoła opuszczone hotele. Za czasów Tito był to kurort dla wysoko postawionych urzędników państwowych. Teraz hotele niszczeją, widać dziury po kulach w ich ścianach. To co wojna oszczędziła niszczą ludzie i czas.
Hotele te są w różnych stylach. Mi najbardziej podoba się ten:
Oczyma wyobraźni widzę go w czasach pełnej świetności. Jakbym miała full kasy kupiłabym go i doprowadziła do pełnej okazałości.
Witka intryguje inny hotel. Mi
kojarzy się on z pewną sceną
z Dzikiej Orchidei. Ale to taka mała dygresja :-) Nie może oprzeć się
pokusie i
wchodzi do środka. Tam wszystko poniszczone, brak okien, krany
powyrywane ze
ścian, szczątki mebli, rozsypujące się w rękach puszki po piwie.
Niesamowite....
A sama plaża jest piękna. Woda cieplutka, najcieplejsza ze wszystkich plaż Chorwacji na których dotychczas byliśmy, to dlatego, że im dalej na południe tym woda cieplejsza. Plaża co prawda kamienista, ale to jedyny minus, cała reszta – rewelacja. No może jeszcze nieczynne prysznice. Woda jednak jest tu bardzo słona i nie spłukana powoduje wytrącanie się kryształków soli na skórze a to trochę nieprzyjemne uczucie.
Z ciężkim sercem schodzę dziś z plaży, boję się, że to ostatni dzień takiego leniuchowania ale bardzo zależy nam na zwiedzeniu murów okalających Stare Miasto a jeśli tego dziś nie zrobimy to nie będzie już okazji.
Urzekająca Starówka zajmuje skalistą wysepkę połączoną z lądem. Zbudowano ją z białego kamienia i otoczono lśniącymi w słońcu murami obronnymi, z trzech stron opadającymi w turkusowo-granatowe morze. Od świetlistej bieli odcinają się czerwone dachy domów i zielona roślinność – drzewa figowe, migdałowce, cyprysy, palmy, pinie, oleandry i granaty. Z murów roztacza się widok na wyspę Locrum.
Gdy kończymy zwiedzanie jest już
ciemno. Nasze moto czeka na
nas cierpliwie na parkingu i zawozi prosto do łóżeczka.
Dziś znowu pada, ale w sumie spodziewaliśmy się tego ponieważ zaplanowaliśmy trasę do Splitu. To będzie już nas ostatni przystanek w Chorwacji.
Jemy więc śniadanko, ostatni raz rzucamy okiem na Dubrownik i ruszamy.
Jeszcze nie jesteśmy świadomi tego co nas czeka.
W Chorwacji pierwszym objawem jesieni są silne wiatry. Pech chciał, że właśnie dziś zaczęło wiać. Myślałam, że na przełęczach przed Zadarem wiało, ale w porównaniu do dzisiejszego wiatru to był zefirek. Jedziemy z prędkością ślimaka a i tak rzuca nami na wszystkie strony. Tym razem po prawej mamy góry a po lewej morze. Na morzu widać wielkie fale, bałwany gnające po jego powierzchni. Witek jak na razie jest opanowany ale ja siedzę z tyłu klepię zdrowaśki. Zbliżamy się do mostu, tu dopiero wieje. Witek zatrzymuje moto i twierdzi, że chyba nie da rady. To naprawdę nie przelewki, dochodzimy do wniosku, że najwyżej przeprowadzimy motocykl przez ten odcinek. W końcu udaje się nam powolutku przejechać ale chyba kilka lat życia mamy mniej. Tak męczymy się całą drogę do Splitu. 200km jedziemy 5 godzin. Wreszcie dojeżdżamy do celu. Wjeżdżamy do centrum, nie mamy siły nawet na rozmowę ze sobą, co dopiero na szukanie noclegu. Na szczęście nocleg znalazł nas w ten sam sposób co w Dubrowniku. Problem tylko w tym, że nie chcemy zostawiać motocykla na ulicy a nasz najemca nie może zrozumieć dlaczego. Upieramy się jednak przy swoim i nasze moto znajduje miejscówkę na ogródku sąsiada. Pokój okazuje się być z leksza obskórny ale i tak nie mielibyśmy siły na dłuższe szukanie. Ledwo stoimy na nogach ale chcemy zobaczyć choć trochę Splitu, ruszamy więc na miasto.
Załapujemy
się jeszcze na zwiedzanie
pałacu cesarza
Dioklecjana a raczej na to co z
niego zostało. Zwiedzamy też kościół przerobiony z
dawniejszej rzymskiej
świątyni. Kupujemy pamiątki dla najbliższych, trochę
włóczymy się jeszcze po
mieście. W końcu dowlekamy się do wyrka. Zasypiamy ostatni raz w
Chorwacji.
Dziś wyjeżdżamy. Jakoś tak smutno nam
na sercu gdy
pomyślimy, że kończą się wakacje.
Nie wiemy jeszcze gdzie będziemy dziś nocowali. Postanowiliśmy jechać tak daleko jak będziemy mieli siły. Przez Chorwację, Słowenię i Austrię jedzie nam się bardzo dobrze, nic dziwnego, ładna pogoda i autostrady.
W Czechach zaczyna się pod górkę. Łamigłówka na drogach, coraz ciemniej i zimniej, parują nam szybki w kaskach. Zakładamy na siebie wszystkie ciepłe ciuchy które mamy łącznie z przeciwdeszczówkami a ciągle mi zimno. Biorę się na sposób i zatrzymujemy się co pewien czas a ja wtedy skaczę pajace
Przed czesko-polską granicą zatrzymujemy się na jakieś ciepłe jedzonko. Nie chce się nam już jechać dalej ale jesteśmy już tak blisko domu, że postanawiamy jeszcze spróbować. Wkładam na nogi jednorazowe reklamówki jak jakiś menel i od razu mi cieplej. Dlaczego ja wcześniej na to nie wpadłam???Wjechaliśmy do kraju. Jesteśmy już naprawdę zmęczeni, ciągnie nas jednak do domu. Obydwoje chcielibyśmy wyspać już się w swoim wyrku.
Nie przypuszczałam, że można zasnąć na motocyklu. Okazuje się, że można, nie pamiętam jakiś 50-sięciu kilometrów przed Wrocławiem.
Od tej jazdy wszystko nas już boli a wrocławskie brukowane drogi są dla nas torturą. Witek przez dźwięk silnika słyszy moje jęki na każdym wyboju. Tak mu mnie żal, a raczej moich pośladków, że zatrzymuje się na krótki odpoczynek. Wszystko co dobre szybko się kończy i za chwile ruszamy w dalszą drogę.
Decydujemy, że dojedziemy do domu bez noclegu, Witek twierdzi, że da radę. Trzyma się dzielnie, co chwila dostaję kuksańca żebym nie zasnęła. Ale każdy ma swoją wytrzymałość, ostatnie kilometry to prawdziwa walka ze słabościami, zmęczeniem, potrzebą snu.
Szczęśliwie, po 22-óch godzinach jazdy dojeżdżamy do domu. Jest wczesny ranek 2-giego października. Domowników budzi nasz przyjazd i wszyscy witają nas z radością. Grzejemy się przy kominku, opowiadamy krótko nasze przygody i idziemy spać.
Szkoda, że to już koniec tej podróży. Ale będą następne. Najbliższa to w przyszłym roku Hiszpania i Maroko, już o niej marzymy.....