autor: Asia Kierończyk
Budzimy się rano, na wyścigi wyskakujemy z łóżka. Każde z nas chce pierwsze sprawdzić jaka jest pogoda.
Dzień zapowiada się piękny; niebieskie niebo, słoneczko świeci, tylko wieje jak smok... ;-( . Jesteśmy trochę zmartwieni tym faktem, ale co tam – damy radę, nie w takim wietrze się jeździło J.
Całe lato siedzieliśmy jak na szpilkach odliczając dni do wyjazdu i oto wreszcie się doczekaliśmy!!!! Jednak mało brakowało aby nasza wyprawa się nie odbyła. Witek 3 tygodnie temu pojechał na tor i zaliczył szlifa. Na szczęście nic mu się
nie stało, ale nasze moto
„trochę” się poobdzierało i
odpadło lusterko. Mając już zamknięty budżet na podróż i
niezbyt wiele wolnych
środków nie pozostało nam nic innego jak dziury w owiewce
zalepić żywicą,
potraktować ją sprayem a lusterko dospawać... niestety tylko na
sztywno
Żegnamy się z rodzinką, mama jak zwykle pełna obaw ściska nas ze łzami w oczach ale z uśmiechem na twarzy.... No cóż, dzieci ma trochę zwariowane...
A więc jedziemy! Dopiero jak przejeżdżamy pierwszych kilkadziesiąt kilometrów odczuwamy, że jednak mocno wieje. Jestem zła, że znowu coś idzie nie tak... Martwimy się, że w takim wietrze to my zbyt wiele kilometrów nie zrobimy... ale nie poddajemy się - walczymy, to znaczy Witek walczy bo moim zadaniem jest tylko nie dać się zdmuchnąć z motocykla J Przed Niemcami prawie nas zwiewa z drogi, nie jest nam do śmiechu, ale przekraczamy granicę i jakby ręką odjął – wiatr się uspokaja. No! Teraz to nam się gęby śmieją – piękna pogoda i przed nami niemieckie autobany... W takich warunkach 1000km to pikuś
Robi
się powoli wieczór,
czas znaleźć sobie jakąś miejscówkę na nocleg. Zjeżdżamy z
autostrady i
trafiamy na całkiem fajne pole namiotowe.
Gdy rozbijamy się jest już ciemno. Robimy sobie jeszcze mały spacer po
campingu
i do śpiworków.
Dzisiejszy
ranek wita
nas pochmurnie. Ale co tam, najważniejsze, że my czujemy już klimat
podróży i
mamy rogale na gębach ;-) Jemy pyszne śniadanko i w drogę!
Francuskie autostrady podobnie jak niemieckie zachęcają do szybkiej jazdy. Niestety mają ograniczenia prędkości i są płatne. Na szczęście na motocykl jest prawie dwa razy mniejsza stawka niż na samochód, ale i tak bije po kieszeni.
Pogoda jest deszczowa a nam wysiadają obie tylne żarówki. Źle nam się jedzie bez tylnego światła, czujemy w związku z tym duży dyskomfort psychiczny, ale niestety mimo naszych usilnych starań dwuwłóknowe żarówki nie są do dostania na autostradach.
Dojeżdżamy do Montpellier we Francji, szukamy salonu Hondy. Może wreszcie się uda? Znajdujemy sklep motocyklowy, który właśnie zamykają. Niestety takich żarówek nie ma. Nie jest jednak tak źle bo pod sklepem spotykamy francuskiego motocyklistę i to mówiącego nieźle po angielsku, to naprawdę rzadkość wśród Francuzów, którzy z reguły nie uczą się języków obcych. Facet nie dość, ze nam pokazał gdzie się mieści niestety już zamknięty salon Hondy to poprowadził nas na pole namiotowe w pobliskim miasteczku Palavas. Solidarność motocyklistów jednak nie zna granic.
Camping
położony jest
już nad Morzem Śródziemnym. Trochę zaskoczeni jesteśmy jego
wyglądem.
Przyzwyczailiśmy się do zielonych pól namiotowych a tu
wszędzie grysik. No cóż
będziemy mieli niezaplanowany masaż.
Jesteśmy tak zmęczeni, że zasypiamy jak dzieci, nawet grysik nam nie przeszkadza. Fajnie tak zasypiać słysząc szum Morza Śródziemnego...
Ranek
znowu jest
pochmurny L,
ale może to i lepiej, bo średnia to przyjemność jechać w upale. Robimy
sobie
pierwsze zdjęcia nad morzem i ruszamy dalej, Trochę jestem
rozczarowana, bo
woda wcale nie jest taka ciepła jak myślałam..
Ruszamy dalej. Mijamy bilbordy reklamujące pobliskie Safari, postanawiamy wstąpić, w końcu nigdy nie byliśmy na safari, poza tym nie wybaczyłabym sobie gdybym nie skorzystała z okazji pooglądania zwierzaków.
Doczytujemy,
że park
składa się z dwóch części. W jednej można poruszać się
pieszo, niestety
zwierzęta są tam zamknięte w klatkach lub niewielkich wybiegach, do
drugiej
gdzie zwierzaki mają więcej swobody można wjechać samochodem lub
specjalnym
busem. Nie ma opisanych zasad jak to się odbywa, więc Witek wysyła mnie
żebym
się dogadała z przewodnikiem co i jak. Jestem z lekka spanikowana,
ponieważ
bardzo dawno nie rozmawiałam po francusku i nie czuję się za bardzo na
siłach.
Z naszej dwójki tylko ja trochę znam ten język, na dogadanie
się po angielsku
nie ma szans, więc raz kozie śmierć -
idę! Uff! Udało się! Płacimy, wsiadamy do busa i jedziemy.
Wrażenia
takie sobie, żal nam zwierzaków, które co prawda
nie są w klatkach, ale jednak
w niewoli. Podkreślają to dobitnie specjalne kraty w ziemi między
poszczególnymi sektorami, przez które zwierzęta
nie mają szans przejść.
Jedynym szczęśliwym i zadowolonym z życia
mieszkańcem safari wydaje się być misio, który sprawia wrażenie jakby dopiero co wrócił z dość intensywnie zakrapianej imprezy, dosłownie tylko flaszki mu brakuje. Nic jednak nie pobije małego słonia, który właśnie zjadał własną kupę. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia....
Widzimy
też ptaki, które
bardzo przypominają nam nasze polskie bociany, dopiero po chwili
zdajemy sobie
sprawę, że to właśnie one! Ptaki te tak bardzo kojarzą się nam z
polskim
krajobrazem, że jakoś tak nam nie pasują do tego miejsca..., a one po
prostu
odpoczywały w drodze do Afryki.
Ruszamy dalej. Wreszcie wjeżdżamy do hiszpańskiej Katalonii. Dojeżdżamy do miasteczka Sant Feliu de Guixols gdzie w trakcie poszukiwania campingu odpada nam nasze dospawane lusterko. Miasteczko jest przepiękne, podoba nam się jego kolonialno-mauretańska architektura. Klasztor Benedyktynów, eleganckie rezydencje, przepiękne uliczki z niewielkimi sklepami i barami tworzą specyficzny klimat tego miejsca. Czuje się duch dawnych czasów, ale podobają się nam również współczesne akcenty takie jak port pełen jachtów – od wyboru do koloru.
Znajdujemy wreszcie jakiś camping, ale nie możemy znaleźć właściciela. W końcu się znajduje, ale nie możemy się z nim dogadać w żadnym ze znanych nam języków, gościu ciągle powtarza „maniana” i „maniana”. Cokolwiek to oznacza postanawiamy rozbić namiot a resztą będziemy martwić się jutro.
Budzimy się w środku nocy, coś po nas łazi. Wyskakujemy z namiotu jak oparzeni. Okazuje się, że atakują nas mrówki. Tak szybko szykowaliśmy spanie, że nie zauważyliśmy, że rozbiiśmy się w mrowiskuJ Wyciągamy więc wszystko z namiotu, dokładnie trzepiemy, przenosimy nasz „dom” i reszta nocy mija nam już spokojnie.
Dziś dowiadujemy się, że słowo „maniana” oznacza „jutro” a nie „bałagan” jak do tej pory myślałam J
Postanawiamy zostać, odpocząć i trochę poplażować.
Plaża jest taka sobie, bo mało dzika. Nie lubię takich plaż w mieście, gdzie z przodu morze a z tyłu hotele i ulice... Jednak chęć odpoczynku i poleżenia na słoneczku jest silniejsza od wybrzydzania nad miejscem leniuchowania. Jest tak ciepło, że nie mamy ani siły, ani ochoty szukać czegoś niezwykłego.
Po
tak „wykańczającym”
dniu ;-) wypadałoby coś przekąsić. Robimy zakupy w markecie, wsiadamy
na
motocykl i szukamy jakiegoś fajnego miejsca na konsumpcję. Jedziemy w
górę
miasteczka i znajdujemy to, co chcieliśmy. Z murku robimy sobie stolik
i
siedzonka, jedząc podziwiamy przepiękną panoramę na port i miasto.
Rybacy
właśnie wracają z połowu a oświetlone łodzie poławiaczy
owoców morza wyglądają
jak gigantyczne świetliki.
Zbieramy
się w dalszą
drogę, płacimy za nocleg. Strasznie się wkurzamy, bo właściciel pola
kasuje nas
za nasz skromny mały namiocik jak za całą parcelę z kamperem. To chyba
za tych
dodatkowych gości w postaci mrówekJ
Nie pozostaje nam nic
innego jak przeboleć to zdzierstwo.
Za cel obieramy sobie Cartagenę – osadę założoną około 229 r. p.n.e. przez Hasdrubala, brata Hannibala. Spodziewamy się jakiś fajnych wykopalisk albo jakiś pozostałości z czasów starożytnych. Niestety rozczarowujemy się, bo oprócz muzeum archeologii podwodnej nie ma tu nic ciekawego do oglądania.
Za to droga w takim upale potrafi
wykończyć nawet
największego twardziela
Jedziemy dalej drogami Murcji. Ten południowo-wschodni zakątek Hiszpanii ma charakter prawie pustynny i należy do najmniej zasobnych w wodę obszarów Europy. Przejeżdżamy przez miejscowości, które wyglądają jak wymarłe. Dookoła ani żywej duszy, zero drzew, wzbijające się tumany piachu i kurzu, wszystko wygląda jakby było pozamykane. Jest tu tak surowa atmosfera, że odczuwam lekki niepokój, gdy zapominamy kupić wody. Zastanawiam się, co by się stało gdyby popsuł się nam motocykl, a tu wokół opuszczone, rozpadające się domy, ani żywej duszy a my w ten upał bez wody... i te walające się wszędzie śmieci... Na szczęście nie dane nam było tego zaznać..uff...
Robi się wieczór, postanawiamy dziś rozbić namiot gdzieś „na dziko”. Podreperujemy trochę finanse po noclegu u „maniany” i jednocześnie zdobędziemy jakieś nowe doświadczenie. W Hiszpanii można obozować w ten sposób pod warunkiem, że robi się to poza miastem. Zjeżdżamy więc z drogi i szukamy jakiegoś fajnego miejsca. Jest już ciemno, więc nie wybrzydzamy bo i tak nic nie widać. W nocy budzimy się przestraszeni, słyszymy jakieś hałasy, okazuje się, że nocne zwierzaki poczęstowały się naszym śniadaniem.
Ranek
szykuje nam
prawdziwą niespodziankę, wychodzimy zaspani z namiotu i widzimy tak
piękny
widok, że aż zapominamy języka w gębie z wrażenia. Co prawda za nami
jest
jakieś wysypisko gratów, leżą jakieś zderzaki, opony,
tapczany, ale za to przed
nami po prostu bajka...
Po śniadaniu jedziemy w stronę miasteczka Aguilas leżącego niemal przy samej granicy z Andaluzją gdzie podobno można znaleźć przepiękne, nietknięte cywilizacją zatoczki.
Po drodze mijamy wielkie białe płachty przykrywające pola pomidorów przed ostrym słońcem. To jedna z nielicznych roślin, które można uprawiać w tym jałowym regionie. Za to skala, na jaką są uprawiane jest naprawdę imponująca. W którąkolwiek stronę nie spojrzeć to widać te wielkie białe połacie... Wygląda to naprawdę niesamowicie...
Znajdujemy
fajne pole
namiotowe, z baldachimami chroniącymi przed słońcem, niestety podłoże
znowu
grysikowe, ale już tak się przyzwyczailiśmy do spania na kamykach, że
przestajemy zwracać na to uwagę.
Chyba powoli stajemy się fakirami.
Znowu mamy trudności z dogadaniem się. Jesteśmy zszokowani ignorancją Hiszpanów w uczeniu się języków obcych. Przez to, że mają filmy dubingowane nie mają nawet w telewizji styczności z innymi językami przez co nie znają nawet podstawowych
słów. Całe szczęście język migowy jest uniwersalny ;-)
Znaleźliśmy
dziś ciekawą
zatoczkę, początkowo myśleliśmy, że różnego kształtu i
wielkości otwory są
dziełami natury a okazało się, że są tworem mieszkających tu kiedyś
Cyganów.
Niestety do środka nie dało się za bardzo wejść, bo ludzie urządzili
sobie
wychodek.
Po całym dniu bąblowania zakupiliśmy kolację, po kolacji zaliczamy jeszcze kąpiel w basenie. Basen na polu namiotowym jest w Hiszpanii standardem, ciekawe kiedy takie standardy dojdą do Polski. Wieczorem wypijamy flaszkę miejscowego wina, nie mamy kieliszków, więc adaptujemy do tego celu kubeczki po jogutrach.
Winko
szumi nam już w
głowach, humor dopisuje. Chętnie byśmy się pobawili. Słyszymy, że na
tym samym
polu odbywa się jakaś impreza, z dochodzących odgłosów
wnioskujemy, że to bawią
się Hiszpanie. Próbujemy się na nią wkręcić, ale nic z tego
nie wychodzi. Moje
wyobrażenie o uśmiechniętych, gościnnych i otwartych Hiszpanach właśnie
runęło
w gruzach, wcale nie są tacy sympatyczni jak wcześniej o nich myślałam.
Plaża
w okolicy Aguilas, jeszcze Murcja
Dziś znaleźliśmy jeszcze ładniejszą
plażę
niż ta, na której
byliśmy ostatnio. Drobny, jasny piaseczek, cieplutka woda, gładkie dno
a wokół
piękne skały. Oprócz nas prawie nikogo tu nie ma. Jest taki
spokój i relax, że
chciałoby się aby czas się choć na moment tu zatrzymał. Brakuje tylko
statku
pirackiego wyłaniającego się zza skał. Bardzo podoba mi się zwyczaj
opalania
topless na hiszpańskich plażach, nikogo to nie dziwi ani nie szokuje
nawet na
tych najbardziej zatłoczonych. Dla amatorek równo opalonego
całego ciała,
(oprócz majteczek) to wymarzone miejsce.
Wieczorem jedziemy zobaczyć miasteczko. Jest tu naprawdę ładnie. Mnóstwo podświetlonych fontann, roślinność tak różnorodna, że nawet w nocy robi wrażenie.
A jachty w porcie? Mózg staje!!! Nad portem widać ruiny zamku, klimat niesamowity. Chodzimy, podziwiamy, jesteśmy zachwyceni.
Po dwóch dniach leniuchowania, wypoczęci, zwarci i gotowi ruszamy w dalszą trasę.
Celem jest miasteczko Tarifa – najdalej wysunięty punkt europy na Południe, zaledwie 14km od Maroka. Przemierzamy więc całą piękną Andaluzję. Widoki są nieziemskie, niektóre miejsca bardzo przypominają nam Chorwację.
Jest
strasznie gorąco. W
słońcu w skórach nie da się wytrzymać.
Udaje się nam w końcu dojechać do celu, szukamy jakiegoś fajnego, ale niezbyt drogiego pola. Ceny są raczej wyrównane, zatrzymujemy się więc na campingu nad rzeczką Rio Jara. Miejscówka fajna, z namiotu słyszymy szum Atlantyku, fajne uczucie mieć świadomość, że jeszcze trochę i zanurzymy się w oceanie.
Idziemy na wieczorny spacer jego brzegiem, woda jest zimniejsza niż w Morzu Śródziemnym, wiatr też jest jakiś taki chłodniejszy. Gdy wracamy jest już całkiem ciemno, boję się, że zabłądzimy ale Witek bez problemu znajduje drogę.
W nocy budzi nas straszna ulewa, jest tak silna, że woda nie nadąża wsiąkać w ziemie i zbiera się nam pod podłogą namiotu, po chwili przez dziurki, o których wcześniej nie wiedzieliśmy J dostaje się nam do środka. Ratujemy co się da przed zamoknięciem, a sami ubieramy się w skóry mając nadzieję, że nie spłyniemy razem z namiotem i że za bardzo nie przemokniemy. Po dwóch godzinach żywiołu powoli deszcz się uspokaja a my wykończeni zasypiamy.
CZWARTEK,
14 WRZESIEŃ
Tarifa,
Andaluzja
Dzień
rozpoczynamy od
wielkiego suszenia i śniadania jedzonego na kufrach.
Trochę jesteśmy podłamani pogodą, bo miało być gorąco a tu jakieś wiatry i nocne ulewy. Wiedzieliśmy wcześniej o tych wiatrach w końcu Morze Śródziemne miesza się tutaj z Atlantykiem, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że może to być aż tak uciążliwe.
Teraz zaczynamy rozumieć dlaczego Tarifa znana była z największego wskaźnika samobójstw w całej Hiszpanii, podobno to przez te wiatry.
Postanawiamy
poszukać
spokojniejszego miejsca na obóz, jeździmy więc trochę po
okolicy. Zatrzymujemy
się w miejscu gdzie doskonale widać Afrykę, cieśninę i przepływające po
niej
statki. Patrzymy urzeczeni, nie możemy uwierzyć, że tylko kilkanaście
kilometrów dzieli nas od wymarzonej Afryki... Strasznie tu
wieje więc wsiadamy
na moto i jedziemy do miasteczka. Tam zaczepia nas polskie małżeństwo
podróżujące camperem po Europie a
mieszkające od kilkunastu lat w Niemczech. Są zdziwieni
gdy widzą
motocykl na polskich rejestracjach tak daleko od kraju..
I tak mija nam prawie cały dzień nie wiadomo na czym. W końcu udaje się nam znaleźć naprawdę fajny camping. Też bliziutko do plaży, ale jakoś tak przytulniej i zaciszniej. Znów rozbijamy namiot, rozpakowujemy śpiwory, urządzamy obozowisko, zatrzymamy się tu na dłużej niż jedna noc. Robimy zakupy w pobliskim markecie, nie wiedzieć czemu znowu jest to Lidl. Jakoś w czasie tej podróży ciągle trafiamy na tą sieć marketów. Niedługo dostaniemy kartę stałego klienta J Bardzo mi się podoba sposób płacenia kartą, którą się autoryzuje poprzez podpis. Aby dokonać takiej transakcji należy okazać dowód osobisty. Jest to prosty, ale fantastyczny pomysł zapobiegający wyczyszczaniu kont przez złodzieji kart. Może w Polsce tam na Górze też kiedyś ktoś wpadnie na taki pomysł....
Po
załatwieniu
wszystkich spraw organizacyjnych idziemy na spacer na plażę, zaskakuje
nas
widok mnóstwa unoszących się „skrzydeł”
kilka metrów nad powierzchnią wody.
Okazuje się, że jest tu raj dla Kitesurfingu. Bardzo spodobał mi się
ten sport,
jestem pod wrażeniem ludzi, którzy potrafią wzbić się z nad
wody kilka metrów w
powietrze. Jest tu mnóstwo szkół, w
których można poznać technikę tego sportu.
Tym razem nie ma czasu ani środków na naukę ale obiecuję
sobie, że kiedyś
spróbuję.
Siadamy na piasku i wpatrujemy się w wymarzoną Afrykę. To niesamowite, że dzieli nas do niej tylko kilka kilometrów wody, że widzimy ją gołym okiem. Słońce powoli zachodzi po drugiej stronie zapalają się światła... Na plaży spotykamy to samo małżeństwo, z którym rozmawialiśmy w mieście. Zapraszają nas do swojego Campera. Z przyjemnością przyjmujemy zaproszenie, tym bardziej, że dowiadujemy się, że ich znajomi byli dziś na wycieczce w Tangerze w Maroco, dowiemy się więc co i jak.
Bardzo miło spędzamy wieczór, przy piwku gawędzimy na przeróżne tematy, poznajemy ich sposób na życie. Martwi nas jednak trochę fakt, że para która dziś była w Tangerze ostrzega nas przed samodzielną wycieczką, bo choć są urzeczeni tym co widzieli twierdzą, że baliby się zapuszczać w uliczki tego miasta bez przewodnika i zorganizowanej grupy. Trochę jesteśmy zdezorientowani tym faktem, ponieważ mieliśmy wcześniej zamiar wjechać do Marocco motocyklem. W końcu po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw decydujemy się z bólem serca na wycieczkę zorganizowaną. Przeważa fakt, że nie znamy kultury tych ludzi, ich języka, panujących tam obyczajów. Mimo wszystko kładziemy się spać podekscytowani, niezmiernie się cieszymy, że jutro po raz pierwszy w życiu dotkniemy Czarnego Lądu....
Udajemy się rano do portu, gdzie wsiadamy na prom. Widzimy motocyklistę, który wjeżdża na moto przystosowanym do afrykańskich warunków. Ale mu zazdrościmy!!! Już żałujemy, że wczoraj posłuchaliśmy nowo poznanych znajomych i zamiast zaufać swojej intuicji zostawiliśmy naszego X-sa w porcie L a gdybyśmy jeszcze mogli wyjechać za miasto to byłby szczyt naszych marzeń. Może kiedyś się uda to zrealizować, na pewno nie dzisiaj... Nie psuje nam to wcale humorów, bo w końcu dziś postawimy po raz pierwszy w życiu stopy na czarnym lądzie i choć jesteśmy świadomi, że to nie będzie dzika Afryka o której marzymy to i tak gęby nam się śmieją od ucha do ucha.
Płyniemy przez Cieśninę Giblartarską ???? , mijamy mnóstwo statków, przede wszystkim wielkich tankowców. Ruch jak na autostradzie J Prom strasznie buja, do tego stopnia, że mamy problemy z przejściem kilku kroków nie chwytając się poręczy, wypisanie karty z naszymi danymi potrzebnymi do przekroczenia granicy też jest nie lada wyzwaniem.
W końcu z pierwszymi objawami choroby morskiej dobijamy do brzegu, tam wsiadamy do czekającego już na nas autobusu. Przewodnik objaśnia, że część miasta zobaczymy z tej perspektywy, ponieważ dzień jest zbyt krótki, aby zwiedzić Tanger na piechotę.
Jestem
zdziwiona, jak na
razie Tanger nie różni się zbytnio od Europejskich miast. Są
wieżowce, ulice,
chodniki, samochody prawie jak u nas. Jedynie na bilbordach zamiast
napisów są
szlaczki J
Wycieczka przebiega jak na razie w sposób konwencjonalny a więc zatrzymujemy się przy wielbłądach na których można pojeździć. Oczywiście nie trzeba mnie było do tego namawiać, nigdy wcześniej nie siedziałam na wielbłądzie i zawsze chciałam tego spróbować. Wrażenia całkiem fajne, to naprawdę kochane zwierzaki. Kolejna atrakcja to zaklinacze węży, też fajne, ale my chcemy poznać jak żyją i mieszkają tu ludzie a nie przedstawienia dla turystów.
W końcu trafiamy do starszej dzielnicy miasta, która nas fascynuje. Dopiero teraz widzimy, że miasto to jest pełne kontrastów. Przed chwilą byliśmy wśród wieżowców a teraz chodzimy tak wąskimi, starymi uliczkami, że często trzeba iść gęsiego aby móc się wyminąć z ludźmi idącymi z przeciwka. Niesamowite jest to, że w tych uliczkach mimo panującego upału jest zdecydowanie chłodniej niż na otwartej przestrzeni. Czy to przypadek, czy celowo tak kiedyś budowano aby uchronić się przed palącym słońcem?
Mijamy piekarnię, zakład krawiecki, fryzjera i chyba są to najmniejsze warsztaty jakie w życiu widzieliśmy bo mieszczą się na zaledwie kilku metrach kwadratowych, nie mówiąc już o tym ile powierzchni przypada na jednego pracownika, chyba nikt tam się nie martwi Państwową Inspekcją Pracy.
Gdyby
na targ wparował
Sanepid też miałby pełne ręce roboty. Cały towar jest wystawiony na
zewnątrz, w
ponad 30-stopniowym upale żadnych lodówek, kurczaki oskubane
z piór wiszące do
góry nogami na sznurkach przyczepionych do górnej
części straganu, masakra,
dobrze, że jestem wegetarianką
Kontrasty
widoczne są
nie tylko w architekturze, ale również w sposobie ubierania
się ludzi. Nie ma
się czemu dziwić w końcu w jednym mieście żyją ludzie wyznający
różne religie.
A widok kobiety w muzułmańskim stroju z telefonem komórkowym w ręce jest dowodem na to, że cywilizacja wdziera się powoli wszędzie, w każde miejsce i do każdej kultury.
Po
takiej wycieczce jemy
obiad w marokańskiej restauracji. Wcinamy tradycyjne kuksu popijając
miętową
herbatą z cukrem a raczej cukrem z miętą J
W tle tutejsza kapela
gra muzykę, tworzy to naprawdę fajny klimat.
Wycieczkę uważamy za udaną, chociaż zupełnie inaczej ją sobie wyobrażaliśmy. Chcieliśmy wjechać do Maroka motocyklem, poza tym nie mogliśmy pobuszować po uliczkach. Ludzi nie ma się co bać bo są bardzo sympatyczni, potrafią się porozumieć po angielsku i francusku w czym biją Hiszpanów na głowę, a do tego na każdym kroku próbują sprzedać gandzie i to dobrego gatunku, ale posiadanie narkotyków jest bardzo surowo tu karane wiec nie ma co ryzykować. Trochę nachalne są dzieci, próbujące za wszelką cenę coś nam wcisnąć, ale można spokojnie dać sobie z nimi radę.
Wiemy na pewno, że już nigdy nie posłuchamy czyjegoś gadania tylko zawierzymy własnej intuicji.
SOBOTA,
16 WRZESIEŃ
Tarifa,
plaża
Dziś przerwa w zwiedzaniu i jeżdżeniu. Idziemy na plażę! Hurraa!! Uwielbiam wygrzewać się na słoneczku i relaksować się słuchając szumu fal. Tutejsza plaża jest przepiękna, szeroka, piaszczysta plaża, wydmy porośnięte roślinością i wielki błękit... prawie jak nad Bałtykiem tylko woda troszkę cieplejsza ;-) Jedyny minus to kamieniste dno ale plusów jest tyle, że to naprawdę nie ma znaczenia.
Dziś
pora na Giblartar.
Dojeżdżamy na miejsce i przeżywam szok. Zupełnie inaczej go sobie
wyobrażałam.
Myślałam, że to będzie jakiś płaski kawał terenu z lotniskiem i nic
interesującego poza tym. A tu nagle wyłania się z morza wielka,
niesamowita
skała. Widok ten zaczyna mnie bardzo intrygować. Podobno tak to jest z
tym
Giblartarem, że jedni przyjeżdżając w to miejsce
chcą zobaczyć skałe, poczuć jej
siłę i to cos bijące z jej wnętrza, inni natomiast chcą zobaczyć jedną
z
ostatnich kolonii brytyjskich. Jest to miejsce niezwykłe, bo, nie jest
tak
naprawdę ani do końca brytyjskie ani tym bardziej hiszpańskie. Na
ulicach
słychać obydwa języki, płacić można zarówno w funtach
giblartarskich o tej
samej wartości co funt brytyjski jak i w euro, ceny są
porównywalne bardziej do
tych w Londynie niż w Madrycie nic więc dziwnego, że pracuje tu
mnóstwo
Hiszpanów bo zarabiają pewnie też prawie jak
Londyńczycy
Wjeżdżając do Giblartaru, trzeba przejść przez kontrolę dokumentów na przejściu granicznym. Strasznie trzepią szczególnie miejscowych, ponieważ kwitnie tu przemyt papierosowy, przez co czasami robią się dość długie kolejki.
Na górę można wjechać dwoma drogami, albo kolejką linową, albo drogą asfaltową, którą dojeżdża się do płatnego rezerwatu w którym, później zostaje tylko napęd nożny.
Wybieramy opcję z wjazdem drogą.
Zostawiamy nasze moto w
specjalnie wyznaczonym do tego celu miejscu i zaczynamy pieszą
„wędrówkę”
Witają nas wszędobylskie małpki, jest ich mnóstwo i są wszędzie, dorosłe i malutkie, są takie kochane... i na te swoje słodkie mordki „obrabiają” turystów. Wystarczy chwila nieuwagi i można pozbyć się ciastek, chipsów i innych łakoci. Małpki bez problemu otwierają opakowania i wcinają ich zawartość. Można uśmiać się po pachy.
Dochodzimy
do „monety
Herkulesa” przedstawiającej z jednej strony świat antyczny a
z drugiej świat
współczesny. Legenda głosi, że Herkules zrzucił ze szczytu
Skały
Giblartarskiej, monetę, która spadając wyznaczyła granicę
między antycznym
światem znanym a nieznanym. Tą granicą została Cieśnina Giblartarska.
Druga
strona monety przedstawia mapę dzisiejszego świata, na
której pokazane jest, że
Giblartar znajduje się dokładnie w jego centrum ....
Dochodzimy do jaskini o nazwie Saint Michael’s Cave, którą już w czasach neolitu zamieszkiwał człowiek. Odnaleziono tu czaszki pochodzące z okresu 40 tysięcy lat sprzed naszej ery. Podczas ostatniej wojny mieścił się tutaj szpital wojskowy, a dziś ze względu na bardzo dobrą akustykę organizuje się koncerty. Jaskinia jest naprawdę ogromna z fantastycznymi stalaktytami, stalagmitami i innymi formami skalnymi których nazwać nawet nie umiem. Są one podświetlone w taki sposób, że wydobyte jest całe ich piękno...
Idziemy teraz zobaczyć tunele obronne – The great siege tunnels. Zostały one wykute w skale podczas wielkiego oblężenia (1779–1782). Służyły nie tylko jako schronienie, ale znajdowały się w nich armaty, z których strzelano do atakujących oddziałów hiszpańskich.
W
tunelach tych w czasie
II wojny światowej mieściły się punkty obserwacyjne, przez
które widać całą
cieśninę giblartarską – przepływające statki jak i
przelatujące samoloty.
Makiety w poszczególnych częściach tuneli dość obrazowo
pokazują jak to kiedyś
wyglądało.
W
tunelach tych znaleźć można polski akcent. Na jednej ze ścian wisi
tablica
upamiętniająca śmierć gen. Władysława Sikorskiego, która
miała miejsce w lipcu
1943. Napisy na tablicy są w języku angielskim jak i polskim.
Po tunelach czas na zaczerpnięcie świeżego powietrza. Wchodzimy na szczyt giblartarskiej skały. Widoki niesamowite, a na samej górze niszczejące pozostałości po bazie wojskowej, dla jednych może to psuć trochę klimat, ale miłośnicy militariów mogą znaleźć w tym coś fajnego.
Dzień się kończy, pora wracać. Zjeżdżamy na dół i szukamy jakieś knajpki aby coś zjeść. Szybko jednak rezygnujemy z tego pomysłu bo ceny są tutaj jak „na Batorym”.
Wracamy
więc na
głodniaka, po drodze chcemy jeszcze zobaczyć rzymskie ruiny,
które mieszczą się
w okolicy Tarify. Niestety jest to teren muzeum i jest już zamknięte.
Strasznie
żałujemy bo ruiny są nieźle zachowane, wyglądają naprawdę ciekawie a
już nie
będziemy mieli czasu aby tu wrócić. Obchodzimy teren
najbliżej ruin jak się da.
Są to pozostałości jakiegoś rzymskiego miasta, może nawet jakiegoś
ówczesnego
„kurortu” bo mieszczą się nad samym morzem, a może
mieszkający tu ludzie byli
jakimiś wyrzutkami odesłanymi na koniec świata? Tak czy owak udziela
się nam
klimat tego miejsca. Zastanawiamy się o czym myśleli
ówcześni ludzie gdy tyle
lat temu wpatrywali się w to samo słońce i w ten sam błękit morza. Ich
dawno
już nie ma a świat nadal trwa...
Tarifa
– delfiny, Białe Miasta
Przez to, że mieszają się tu wody Morza Śródziemnego i Atlantyku Tarifa jest naprawdę niesamowitym zakątkiem Europy. Wystarczy wejść na cypel, który ma kilka metrów szerokości aby widzieć z jednej strony morze a z drugiej ocean. Każdy znajdzie tu miejsce dla siebie, bo kąpać lepiej się w cieplejszych wodach morza a uprawiać sporty wodne w oceanie gdzie na wiatr i fale nie można narzekać.
Dziś
opuszczamy to
niezwykłe miejsce ale zanim to zrobimy chcemy zobaczyć żyjące na
wolności
wieloryby i delfiny. Takie wypady są stąd organizowane przez
towarzystwo
chroniące te niesamowite ssaki, podobno dochód z tych
wycieczek przeznaczany
jest na ich ochronę. Szczytny cel, mamy nadzieję, że to nie jest tylko
chwyt
reklamowy.
Jest strasznie gorąco, my ubrani już w skóry, ponieważ zaraz po wycieczce ruszamy dalej. Cały dobytek mamy już spakowany i załadowany na motocyklu, który zostawiamy w porcie. Mamy nadzieję, że będzie tam nadal gdy wrócimy.
Wypływamy na pełne morze, łódź na której jesteśmy nie jest wcale imponujących rozmiarów dlatego obawiamy się choroby morskiej, której początki już doświadczaliśmy na dużym promie gdy płynęliśmy do Maroka. Na szczęście tym razem, choć nasza łódź pokonuje fale naprawdę dużych rozmiarów nie odczuwamy żadnych dolegliwości, no może oprócz zmoczenia nas przez rozbryzgujące się o nasz środek transportu fale, jednak w tym upale to nawet przyjemne doznanie J Możemy więc cieszyć się w stu procentach wrażeniami. Płyniemy i płyniemy już prawie godzinę a delfinów ani widu ani słychu. Tak bardzo chcemy je zobaczyć, że boimy się, że nic z tego nie będzie. Nie dlatego, że stracimy kasę, bo nie da się ukryć, że to trochę kosztowna przyjemność ale dlatego, że tak bardzo chcemy je zobaczyć a druga taka okazja długo się pewnie nie nadarzy...
Hurraaa!!
Wreszcie
pojawiają się! Na początku jest ich niewiele, potem coraz więcej. Nie
ma na
razie delfinów, ale widok wielorybów
przemierzających fale jest nieziemski.
Płynie całe stado, młode trzymają się blisko matek dzielnie dotrzymując
im
tempa. Co pewien czas wzbija się w powietrze z otworu tuż za ich
głowami fontanna.
To dowód, że to faktycznie są wieloryby. Wkrótce
pojawiają się delfiny. Na
początku widzimy je z daleka jak wyskakują z wody przed dziobami
płynących
przez cieśninę tankowców. W końcu podpływają bliżej nas.
Woda jest tak
czysta,
że bez problemu
widzimy ich wydłużone pyszczki i popielaty kolor.
Wyraźnie bawią się z nami. Gdy łódź płynie i
słyszą obroty jej
silnika cały czas trzymają się jej dzioba lekko ją wyprzedzając.
Wyprawiają w
wodzie różne ewolucje, widać, że sprawia im to przyjemność,
wydaje się, że
nawet pyszczki im się śmieją. Wystarczy, że łódź zwolni
obroty silnika lub
całkowicie się zatrzyma - delfiny
jakby
znudzone odpływają. Wystarczy moment, że znów ruszamy nie
wiadomo skąd
pojawiają się znowu by znów zacząć swoje show ;-)
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, pora wracać do portu, jednak tego co zobaczyliśmy nie zapomnimy nigdy. Jakże inaczej zachowują się zwierzęta na wolności, niż te które można zobaczyć w niewoli. To naprawdę nieludzkie w dobie internetu i telewizji zamykać zwierzęta w klatkach i basenach. Odbierać im wolność tylko dlatego, że egoistycznie przez chwilę chcemy sobie na nie popatrzeć....
Wysiadamy z łodzi, motocykl w stanie nienaruszonym cierpliwie na nas czeka. Ciekawe kiedy wyleczymy się z polskiego nawyku bania się o pozostawione bez opieki rzeczy...
Czas pożegnać się z tym miejscem. Ciężko nam, bo przeżyliśmy tu niezapomniane chwile a dodatkowo od tego momentu zaczynamy wracać w stronę domu... Na pewno zobaczymy jeszcze wiele ciekawych miejsc i przeżyjemy wiele niesamowitych chwil ale Tarifa i Tanger to najbardziej odległe punkty naszej podróży.
Ruszamy w dalszą drogę, tym razem
bardziej w stronę lądu niż
morza, naszym celem bowiem jest Grenada. Aby tam się dostać musimy
przejechać
część trasy przez góry Betyckie.
Takich widoków to się
naprawdę nie spodziewaliśmy. Zbocza
gór porośnięte są przepiękną zieloną roślinnością, można
zobaczyć m.in. drzewka
oliwne, zielone krzewy oraz mnóstwo różnego
rodzaju kaktusów, których nazw
nawet nie znam, część z nich kwitnie w przeróżnych kolorach.
A w wyższych
partiach, ponad zielenią zboczy wznoszą się skaliste, surowe
wierzchołki gór.
Do tego piękne asfaltowe, kręte drogi aż kusi żeby po nich pośmigać.
Witek się
wkurza, ze przez kufry i plecak czyli mnie J
nie może na nich
poszaleć.
Pośród
tych pięknych,
ale surowych gór znajdują się małe miasteczka,
które historią sięgają aż
średniowiecza. W najwyższym ich punkcie znajduje się najczęściej zamek
lub
kościół, a pod nimi skupione w środku murów
obronnych są niewielkie białe
domki. Są tak ciasno skupione, a uliczki są tak wąskie, że
przejeżdżające nimi
samochody mogą mieć momentami naprawdę duży problem aby się zmieścić.
Do tego
są tak białe, ze słońce odbijające się od nich strasznie nas oślepia.
Piękno krajobrazu
naprawdę nas urzeka a biorąc pod uwagę fakt, że słońce świeci tu 260
dni w roku
aż kusi żeby tu zamieszkać, choć na jakiś czas... Między miastami wiją
się
kręte drogi, często zaraz za nimi mieszczą się ogromne przepaście, aż
coś się
robi gdy pomyślimy, że chwila nieuwagi i możemy się tam znaleźć. Na
szczęście
nie musimy się o tym przekonywać.
Żałujemy, że nie mamy czasu zwiedzić Białego Miasta Rondy, które pochodzi z czasów Maurów, w końcu Anadaluzja była najdłużej w Hiszpanii w ich rękach. Podobno naprawdę warto je zwiedzić. No cóż... może innym razem..
W końcu tą malowniczą trasą dojeżdżamy do naszego dzisiejszego celu. Fuksem, już po zmroku znajdujemy całkiem przyjemne pole namiotowe.
Ostatkiem sił rozbijamy namiot i uderzamy w kimono.
Grenada
Dzisiejszy
dzień
zapowiada się całkiem nieźle. Słoneczko pięknie świeci, ptaszki
śpiewają...
jest tylko jeden problem na rękach i nogach mam dziwną swędzącą
wysypkę, Witek,
choć w mniejszym natężeniu ma ją również. Zastanawiamy się
co to może być?
Witek wkręca mnie, że w tunice, którą kupiłam na ulicy od
Marokańczyka w
Tangerze mogły być wszy odzieżowe i teraz przeszły na nas. Wpadam w
panikę,
czuję się syrasznie.... ale tragedia dzieje się dopiero wtedy kiedy
Witek mnie
uświadamia, że jeśli jego obawy okażą się prawdą to będziemy musieli
spalić
wszystkie rzeczy, które mamy ze sobą. Uświadamiam sobie, że
będę musiała
zniszczyć wszystkie moje ulubione ciuchy. Ogarnia mnie czarna rozpacz.
Ryczę
jak małe dziecko z żalu, upokorzenia i ze złości, że coś takiego mi się
przydarzyło. Witek ze mnie leje i coraz bardziej podkręca atmosferę aż
w końcu
sam zaczyna się wkręcać... Zakładam z żalem moją ulubioną sukienkę, z
żalem bo
chyba ostatni raz mam ją na sobie... :-(
Wjeżdżamy do miasta, jego architektura jest tak piękna, że zapominam o porannym problemie.
Jest tu wiele miejsc wartych obejrzenia my jednak mamy czas tylko na jedno, ale chyba najważniejsze – Alhambrę czyli czerwony zamek, (od czerwonego koloru gliny) która została zbudowana w XIII wieku przez muzułmańskich władców, była ostatnim miejscem wyznawców islamu na Półwyspie Iberyjskim. Do tego miejsca uciekali prześladowani przez katolików muzułmanie z innych miejsc Europy. Obecność w jednym miejscu wielu wybitnych artystów nie mogła zaowocować niczym innym jak czymś niecodziennym i niepowtarzalnym – właśnie takie wrażenie sprawia architektura tego miejsca.
Brzmi
naprawdę
zachęcająco więc nie możemy się już doczekać. Dojeżdżamy do kasy, przed
którą
ciągnie się ogromna kolejka. Dowiadujemy się, że wszystkie bilety do
Pałacu
zostały już na dziś wyprzedane, zostały tylko bilety do
Ogrodów i letniej
rezydencji Generalife. Znowu chce mi się ryczeć. Przeklinam własną
głupotę,
trzeba było zajrzeć do przewodnika, przyjechalibyśmy wtedy wcześniej
albo
zarezerwowali bilet przez internet. Co za pech!!! Nie mamy wyjścia,
stajemy w
kolejce, zwiedzimy chociaż sułtańskie ogrody, podobno są przepiękne.
Wchodzimy,
humor od razu
mi się poprawia bo faktycznie roślinność robi wielkie wrażenie.
Przeszkadzają nam
tylko hmary głośno zachowujących turystów, nie pozwalaja nam
to wejść w klimat
tego miejsca. Przez ogrody płynie rzeczka, która ujęta jest
w różne formy, w
sadzawki, fontanny, płynie nawet w kamiennych poręczach
schodów. A w sadzawkach
pływają kolorowe rybki J Można znaleźć tu nawet
naturalnie klimatyzowane
miejsca: są to małe sadzawki obsadzone wysoką zwężającą się ku
górze
roślinnością. Obok sadzawki – kamienna ławeczka. Rośliny nie
dopuszczają
słońca, woda w sadzawce oddaje przyjemny chłód a na ławeczce
można usiąść i
odpocząć... Siadamy tak sobie i zastanawiamy się kto tu siedział kiedyś
przed
nami, może spotykali się tu pod osłoną roślin jacyś ukrywający się
kochankowie....? Jest tu jedno takie drzewo, już całkiem martwe, pod
którym jak
legenda głosi ukradkiem spotykali się nałożnica sułtana ze swoim
ukochanym...
jak to się skończyło, nie trudno się domyślić. W tamtych czasach takie
historie
nie kończyły się happy end’ami..
Jeden dzień to za mało aby wszystko zobaczyć. Skupiamy się głównie na mauretańskich pozostałościach, dobudowane elementy Alhambry po wypędzeniu muzułmanów przez katolików nie są już tak ciekawe, przynajmniej dla nas.
Oszołomieni
pięknem
roślinności wychodzimy już z ogrodów, nagle zauważam
informację, że
organizowane jest też nocne zwiedzanie Pałacu. Trzeba przyjść o
określonej
godzinie aby kupić bilety a póki co jedziemy do miasta coś
przekąsić. Wracamy
na miejsce godzinę przed otwarciem kasy, jesteśmy pierwsi, chyba Polacy
mają
stanie w kolejkach w genach ;-)
Wchodzimy po raz drugi na teren czerwonego zamku, jest tu zupełnie inaczej jak za dnia. Dookoła panuje półmrok, słychać cykady świerszczy i szum wody w fontannach... niesamowite wrażenie... Chodzimy w niektóre te same miejsca w których byliśmy za dnia, a wyglądają zupełnie inaczej, trudno nazwać to co w tej chwili czujemy...
W
końcu wchodzimy do
Pałacu, najpierw na jego dziedziniec i tu doznaje szoku. Patrzę jak
zaczarowana
w fontannę wspartą na 12-stu lwach stojącą na jego środku. Mam
niesamowite deja
vu. Ja tą fontannę już kiedyś widziałam, nie tak o zmroku, suchą, ale w
świetle
słońca, tętniącą życiem, wokół zieleń krzewów i
kolory kwitnących kwiatów...
Skąd ten obraz w mojej głowie????
Wchodzimy
po kolej do
pomieszczeń Pałacu. Jedne służyły do celów prywatnych, w
innych odbywały się
posiedzenia rządu i królewskiego sądu, w jeszcze inne
służyło za centrum
polityczne i dyplomatyczne Grenady.
Nas oczywiście najbardziej interesują prywatne pomieszczenia. Wśród nich mieści się harem i pokój faworyty. Ile byśmy dali żeby móc przenieść się w czasie i choć z punktu obserwatora zobaczyć jak toczyło się tu życie...